Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Tysiąc polskich okładek, wyd. 40 000 malarzy, Warszawa 2010 |
Oczy zaświeciły mi się z radości, a ręce zaczęły mi lekko drżeć z podniecenia, kiedy rozpakowałem książkę „Tysiąc polskich okładek” wydaną przez 40 000 malarzy. Jest to gruba klinga wypełniona po brzegi obrazkami – taka jaką historycy sztuki powinni lubić najbardziej. Tekstu raptem dwie strony (plus indeks), a następnie tytułowy tysiąc okładek literatury polskiej wybranej przez Aleksandrę i Daniela Mizielińskich – grafików, autorów książek dziecięcych i stron internetowych. Założeniem książki jest to, że przemawiać w niej mają same obrazy, toteż nie przyczepiam się do tego, że dwie strony tekstu, to nieco za mało jak na tysiąc okładek i cały wiek polskiej grafiki użytkowej. Czepiać się jednak będę, ale zrobię to nieco później. Najsamprzód pochwały. A więc książka sprawia masę radości oczom, bowiem polska grafika użytkowa przez dekady znajdywała się na wybitnym poziomie. W takiej masie widzimy, jakie nieskończone pole rozwiązań daje projektowanie okładki i jak świetne efekty powstają ze współpracy wydawców z artystami. Dzięki antologii tej unaoczniają się nam całkowicie różne szkoły projektowania, począwszy od konstruktywistycznemu w pierwocinach nurtowi opartemu na typografii, poprzez syntetyczne a krzykliwe okładki bliskie „polskiej szkoły plakatu” (Młodożeniec, Lenica, Zamecznik et consortes), opartej na fotomontażu oraz tej, w której (pozornie) obraz i typografia zdają się podążać odrębnymi ścieżkami tak jak u Uniechowskiego, Miklaszewskiego czy Manteuffla. Mimo znacznej różnorodności okładki polskich książek zdaje się cechować pewna lekkość i dystans ujmujący nieco powagi książkom, stawiający je w opozycji do XIX-wiecznych tomisk w skórę oprawionych z obowiązkowo złoconymi gotyckimi czcionkami.
W antologii odnajdujemy wiele pozycji, które świetnie znamy z dzieciństwa, ilustracje wierszy i bajek Brzechwy (F. Themerson), Tuwima (I. Witz, J. M. Szancer, nieśmiertelny Butenko), Leśmiana itd., wśród których wzrastaliśmy, które wówczas wydawały nam się najzwyczajniejsze, dziś zachwycają swoją nowoczesnością i niezrównanym artyzmem. Ponowne zetknięcie z nimi ma w sobie coś z Proustowskiej magdalenki, przywołuje wspomnienia i kusi do odnalezienia ich i wyciągnięcia z niebytu strychów i piwnic. Niestety wzbudza też przykrą refleksję, gdy zestawimy je z dominującą na rynku tandetą estetyczną, skrzyżowaniem Disneya z chińskimi podróbkami lalek Barbie, aż pragnie się iść z butelkami z benzyną na wydawnictwa dziecięce. Owszem od paru lat wydaje się dobrze ilustrowaną literaturę dziecięcą, z tymże ta trafia do wyselekcjonowanego grona wykształconych i ambitnych rodziców, zaś dla ogółu społeczeństwa pozostają wyroby książkopodobne proweniencji chińskiej.
„1000 okładek” ma jeszcze jedną zaletę, za którą najbardziej wdzięczne wydawcy będą środowiska bibliofilskie, otóż jestem przekonany, że jej wydanie przyczyni się do wzrostu zainteresowania dziedziną i odświeżenia tejże. Wertując poszczególne strony oczy rozpalają się czytelnikowi i zradza się w nim potrzeba posiadania już nie konkretnego tytułu, a konkretnego wydania w takiej a nie innej oprawie graficznej. Tym bardziej, że w antologii znajdujemy cały przekrój literatury od drugo-gatunkowych kryminałów i literatury wojennej (serie z podkową i żółtym tygrysem), przez szeroki kanon literatury XX-wiecznej (od Tyrmanda po Camusa) na pozycjach naukowych i filozoficznych kończąc.
A i tak, to co najcenniejsze w antologii to obrazki, wielka ilość pysznych, wyśmienitych grafik, które pochłania się z największą przyjemnością. Mniam, mniam, mniam… Ale dość tych pochwał, przechodzę do zrzędzenia, a tego niestety będzie sporo, bowiem książka pozostawia wiele, bardzo wiele do życzenia. Na tyle dużo, że nie wiadomo od czego zacząć. Zacznijmy od prozy, choć tom wygląda imponująco, to jednak ze względu na grubość jego przeglądanie nie należy do najwygodniejszych, a po dwóch tygodniach wertowania jego grzbiet już się sfatygował – może przy nieniskiej cenie (79 pln) warto byłoby rozbić książkę na dwa tomy? Mankamentem są również podpisy kolejnych pozycji, na które składają się tylko z autora grafiki i daty wydania, brak zaś jest autora i tytułu książki (choć ci widoczni są na ilustracji) oraz wydawcy, może to małostkowe z mojej strony, ale taka informacja wygodna byłaby dla czytelnika. Skoro jesteśmy już przy podpisach to odnotować należy sporą liczbę pozycji z niezidentyfikowanym autorem, nie czepiałbym się ich, gdyby… nie fakt, iż sygnatury autorów często widnieją na okładkach i większość z nich czytelna jest nawet na reprodukcjach. Zapewne bym się nie czepiał, gdyby nie to że „nieznanymi autorami” stali się m. in.: Stefan Norblin, Tadeusz Gronowski, Karol Hiller luminarze polskiej grafiki użytkowej dwudziestolecia. Jako zabawny lapsus potraktować można potraktowanie drugiego wydania „Czterech wieków fraszki polskiej” z 1957 roku jako pierwodruku – lapsus tkwi w tym, że autorzy oprawy graficznej spółka MeWa (Antoni Manteuffel i Antonii Wajwód) byli wtedy martwi od blisko dwudziestu lat; pomyłka zabawna, acz poważna o tyle, że stylistyka książki przynależy do lat trzydziestych, zaś estetyka MeWy silnie oddziałała na pewien nurt ilustracji powojennej reprezentowany przede wszystkim przez Miklaszewskiego (tego od serii Nike) i kultowego Lengrena. Pomyłek takich – dotyczących przede wszystkim dwudziestolecia, znajdujemy znacznie więcej.
Najpoważniejsze pretensje mam jednak do doboru materiału. Chociaż na wspomnianych dwóch stronach wstępu pada zabezpieczające autorów stwierdzenie, że „książka nie rości sobie prawa do totalności. To raczej kalejdoskopowa mozaika, która ułożona innymi rękami, mogłaby wyglądać inaczej. Zapewne niejeden czytelnik zakrzyknie podczas jej wertowania: »ale dlaczego nie ma tu TEGO?!«” Ja właśnie się pytam i narzekam, tym bardziej, że choć wydawca i redaktor Jakub Banasiak, (którego czytelnicy mogą również kojarzyć jako Krytykanta – znanego w blogosferze krytyka sztuki, propagatora „zmęczonych rzeczywistością”) podkreśla subiektywność wyboru Mizielińskich, to również pisze, że wybór ten jest „w znacznej mierze reprezentatywny” dla historii grafiki książkowej w Polsce. Z tym jednak zgodzić się nie można – przynajmniej w pięćdziesięciu procentach. Tysiąc okładek na sto lat; z łatwego rachunku wynika, że na dekadę powinna przypadać c.a. setka, bez względu na to, czy dana dekada była ważniejsza bądź nie dla rozwoju dziedziny. Tu arytmetyka nie ma zastosowania. O ile bowiem druga połowa wieku reprezentowana jest w miarę równomiernie, o tyle pierwsze cztery dekady prezentowane są jedynie pięćdziesięcioma okładkami, co jest zwyczajnym nieporozumieniem, ponieważ w pierwszej połowie wieku (a szczególnie w latach 20. i 30.) ukształtowała się nowoczesna grafika książkowa, a niemal wszystko co w tej dziedzinie nastąpiło później, było rozwinięciem wzorów wypracowanych w międzywojniu. Skoro secesję Mizielińscy potraktowali jedynie siedmioma pozycjami, to lepiej by było jeśli odpuściliby ją w całości. Ale dwudziestolecia nie popuszczę. Awangarda konstruktywistyczna reprezentowana trzema książkami wzywa o pomstę do nieba, raptem jeden Strzemiński („Ponadto” Przybosia), jeden Szczuka (autobiografia Trockiego) i szopka Pikadora. Gdzie okładki Szczuki do Broniewskiego, Jasieńskiego i Sterna, gdzie tomiki Brzękowskiego z okładkami Legera, gdzie Ważyk, Kurek, Peiper… To przecież awangarda wyznaczała nowe myślenie o książce. Kolejna specjalność dwudziestolecia i kamień milowy nowoczesnej książki – fotomontaż. Przedstawiony jedną książką niezidentyfikowanego autora, tak jakby nie istnieli Janusz Maria Brzeski z Kazimierzem Podsadeckim, Mieczysław Berman, Franciszek Themerson czy Mieczysław Choynowski – prekursorzy gatunku w Polsce. Ugodowemu wobec tradycji środowisku grafików związanych ze Skafandrem, przedstawicielom polskiej Art. Deco, na nic zdała się ich ugodowość, nie ma ich w takim samym stopniu jak awangardzistów. Szczególnie żal Tadeusza Gronowskiego, przed którego wszechobecnością Słonimski pragnął chronić się na antypodach, nie znajdujemy także Stryjeńskiej czy Borowskiego. Żal. Doskonale znany jest ów retro styl wczesnego Przekroju, lekki, sumaryczny traktujący obraz z dezynwolturą, styl Lengrena, Piotrowskiego, Uniechowskiego, u Mizielińskich znajdujemy tylko jego powojenną odsłonę, a nurt ten rozwinął się w latach trzydziestych za sprawą Czesława Knothego, oraz duetów graficznych Levitt-Him i wspomnianej już MeWy. Jeśli Eile tak bardzo propagował tę stylistykę, to zapewne dlatego, że z Manteufflem i Wajwódem współpracował w „Wiadomościach Literackich”. Jednak tych historii tom 1000 okładek czytelnikowi nie ukazuje, tym samym reprezentatywnym nie jest.
Kończę narzekanie. Jeszcze tylko jeden brak, którego wybaczyć i zrozumieć nie mogę. Kultowa, mistrzowska w każdym calu, zaprojektowana przez Janusza Miklaszewskiego Seria Nike Czytelnika, ze swoim nieśmiertelnym zantropomorfizowanym terierem w szlafroku, z książką w kieszeni. Terierem, który jest figurą Nike z Samotraki. NIE MA JEJ, jest jej erzac z lat 70., tego wybaczyć nie można.
Ale pomimo tych zrzędzeń, pomimo licznych braków i błędów, pozycja ta jest obowiązkowa na półce każdego miłośnika książek. Można się tylko zżymać z pewną złością pomiędzy cmoknięciami i pomlaskiwaniem z zachwytu nad 1000 okładek książek.
tekst ukazał się w Lampie
tekst ukazał się w Lampie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz